Jedyne, czego musimy się bać, to sam strach. I irańskie pociski.
Strach szedł w parze z polityką od zarania dziejów. Strach przed zagrożeniami zewnętrznymi skłaniał pierwszych ludzi do pragnienia organizacji i struktury – do pożądania przywódców. Od Babilonu i imperium asyryjskiego boskie prawa królów niosły ze sobą strach przed niebiańską zapłatą, a każde społeczeństwo zawsze utrzymywało porządek poprzez strach.
Czasami to groźba zgodnej z prawem kary podtrzymuje strukturalną integralność: skradziony bochenek chleba powoduje odcięcie ręki grzesznika. Czasami kara ma charakter kosmiczny: wyzwanie prawowitemu królowi zaowocuje wiecznością w tej społecznej wersji piekła. Często jest to groźba „innego”: jeśli przywódca nie jest posłuszny, dysydenci kulturowi mogą najeżdżać, zabijać i okaleczać.
Po tym, jak boskie prawo królów straciło swoją nakazującą moc, a demokracja zajęła centralne miejsce na zachodzie, rażące apele do strachu przekształciły się w subtelniejszą retorykę. Wraz z wyborami przyszła polityka nadziei.
Z ogromnymi powojennymi zwycięstwami, takimi jak Nowa umowa oraz upadek żelaznej kurtyny, Ameryka wyłoniła się na światowej scenie jako świecąca latarnia morska siły i wielkoduszności. Dla przywódców USA równie ważne było podkreślanie więzi dyplomatycznych i umów handlowych, jak potęga militarna, szczególnie w systemie jednobiegunowym, w którym USA zgodziły się być światową strażą przyboczną w zamian za bycie jej jedynym supermocarstwem.
Jednak stabilność tego globalnego kontraktu zaczęła się kruszyć, gdy tylko pierwszy odrzutowiec uderzył w Wieżę Północną w 2001 roku. Odkąd Bush ogłosił swoją Wojnę z Terrorem, strach obraca trybikami zachodniej polityki, szczególnie w stosunkach międzynarodowych Stanów Zjednoczonych. Wyższość zachodniego stylu życia i nieprzenikliwość Stanów Zjednoczonych nie były już sugerowane po 9 września.
Natychmiast stały się jasne prawdziwe konsekwencje wynalezienia broni masowego rażenia. Gdzie niepaństwowi aktorzy mogli sprawować własną potęgę militarną, konflikt międzynarodowy nie był już aktem balansowania między rządami świata, ale był wolny dla wszystkich. Ludzie odkryli, że ich styl życia nie jest nienaruszalny, a ich strach wymagał odpowiedzi. Odpowiedzią, jaką otrzymali, był Irak.
Dwadzieścia lat nieudanej polityki interwencjonistycznej na Bliskim Wschodzie później, a lepkie pozostałości imperializmu przywierają do tamtejszej polityki jak klej. Nity kulturowe między Stanami Zjednoczonymi a ich sojusznikami i krajami niezachodnimi tak podsyciły płomienie strachu stworzone przez 9 września, że całe nowe pokolenie dzieci (milenialsi) wychowało się z fikcją, że islam stanowi egzystencjalne zagrożenie dla demokracja. I to właśnie te warunki stworzyły Trumpa.
Franklin Roosevelt w swoim pierwszym przemówieniu inauguracyjnym w 1933 r. stwierdził, że „jedyną rzeczą, której musimy się bać, jest sam strach”. Jeśli porównujesz powszechnie popularne i antyimperialne rządy Roosevelta z obecnym reżimem Trumpa, po prostu weź całą towarzyskość i mądrość tego sentymentu i odwróć je.
Kiedy ludzie są narażeni na strach – rzeczywisty lub wyimaginowany – zaczynają się zaciskać. Fizycznie napinają mięśnie, gotowe do walki lub ucieczki. Z psychologicznego punktu widzenia zaczynają pragnąć bezpieczeństwa i porządku. Obietnice szybkich i prostych rozwiązań dostrzeganych bezpośrednich zagrożeń i powrotu do poprzedniej stabilności są wściekłe przez społeczeństwo, im bardziej narasta ich niepokój. Mówiąc prościej: łatwo jest znaleźć antidotum na chorobę, jeśli jesteś swoim własnym pacjentem zero.
To tajna broń Trumpa.
Na wiecach kampanijnych w latach 2015/16 ostrzeżony że Stany Zjednoczone są krajem „na krawędzi katastrofy”, opisując meksykańskich imigrantów i globalne umowy handlowe jako zagrażające amerykańskim miejscom pracy i bezpieczeństwu oraz zradykalizowanych muzułmanów, którzy znajdują się na krawędzi całkowitej inwazji kulturowej.
Nic dziwnego, że wiele z tych zagrożeń było mocno przesadzonych. Zgodnie z badaniami do percepcji wyborców przez psycholog Michele Gelfand Amerykanie znacznie przeceniają odsetek osób, które imigrowały nielegalnie. Republikanie oszacowali, że 18% populacji Stanów Zjednoczonych składa się z osób przebywających tu nielegalnie, podczas gdy Demokraci oszacowali tę statystykę na średnio mniej niż 13%. Rzeczywista liczba, zgodnie z a Badanie Pew Research 2017, jest bliższy 3%. Im większe błędne wyobrażenie, tym więcej osób powiedziało, że zagłosuje na Trumpa w 2020 roku.
Jak na ironię, wiele realnych zagrożeń – w tym przemoc i choroby – gwałtownie spadło na przestrzeni lat, ale nadal istnieją zagrożenia wymyślone lub urojone.